Na "Shabu Shabu Hotpot" natknęłam się zupełnym przypadkiem. Przeglądałam od niechcenia kolejną kompilację "modnych" knajp, gdzieś na gazecie.pl, szukając miejsca na uczczenie z Lubym rocznicy. Czy jest coś lepszego, niż miejsce gdzie własnoręcznie można zrobić i spałaszować gorącą zupkę w wilgotny październikowy wieczór? Nie zmywając naczyń! Restauracja na Mokotowskiej wydała mi się idealna, tym bardziej, że zawsze szukamy miejsc, które będą nam przypominały Japonię.
Stąd zdjęcie na początku - wspomnienie, które starałam się ożywić. Shabu shabu łączone z sukiyaki, do tego w promocji "jesz, ile możesz w półtorej godziny", 1500 jenów na głowę. Czyli jakieś 60 złotych.
Na honorowym miejscu pół garnka wywaru do sukiyaki (mirin, sos sojowy i cukier), druga połowa pełna dashi do shabu shabu. Kelnerzy zbierają zamówienia na mięso, które jest wliczone w cenę. Wybraliśmy schab, boczek, wołowinę - w półprzezroczystych plasterkach, jak firanki, do tego jeszcze mielone, pięknie podane w bambusowych rynienkach. Z dokładkami, oczywiście. Warzywa, makarony, tofu, ryż i bezalkoholowe napoje były dostępne przy szwedzkim stole nieopodal. Całości dopełniały dipy: sezamowy, ponzu i obowiązkowe do sukiyaki surowe jajko.
Kiedy już zebraliśmy wszystko na stole pozostało tylko pałaszowanie. :) Nic nie jest lepsze od pięknego kawałka wołowiny, lekko tylko ściętego po pokonaniu dwóch długości garnka, umoczonego w jedwabistym i aromatycznym sezamowym sosie...
Wysoko zawieszona poprzeczka, wiem.
No to do sedna. Tak wyglądają stoliki:
Jak widać, to nie do końca to samo, co pierwowzór, ale nie bądźmy wredni, najważniejsze jest - garnek na bulion. Według menu są trzy rodzaje wywarów do wyboru: wegetariański-grzybowy (typ Lubego), tajski-pikantny i wietnamski-ananasowy (mój). Zdziwił mnie brak dashi, no ale najwidoczniej nazwa lokalu ma być tylko luźną sugestią...
Zasady zamawiania są proste: po selekcji bazy, wybieramy treść naszego obiadu. Do wyboru warzywa, grzyby, ryby, drób, wieprzowina, makarony. Do tego są jeszcze pierożki , ukryte na boku karty, pod egzotycznymi nazwami. Każda z pozycji w skromnych cenach, ledwie po kilka złotych. Żyć nie umierać.
Moje zamówienie: bok choy, kurczak, boczek, marchewka, shiitake, makaron.
Talerz Lubego: kurczak, szpinak, kiełki soi, tofu, makaron.
Tadam! Gotowe zamowienie. Nie obyło się bez zgrzytów; nie wszystkie składniki dostaliśmy według zamówienia, kelnerka pomyliła składniki, ilości, osoby. Niby z uśmiechem doniosła co trzeba, ale przyznam, że im dłużej siedzieliśmy przy stole, tym wyraźniej widać było faktyczny poziom obsługi. Na początku wydawało się, że jest lepiej, niż okazało się być na końcu. Jeśli ma się choć minimalne pojęcie, co i jak zrobić, obsługa ulatnia się magicznie, lub zajęta swoimi sprawami nie dostrzega prób nawiązania kontaktu. Przy jakichkolwiek wątpliwościach pierwszą reakcją jest "klient się myli". Duży minus, za pomieszanie składników na dwóch talerzach, tym bardziej, że ruch był raczej nieduży i nie można tego tłumaczyć nawałem pracy.
Wracając do istoty wpisu. Już na pierwszy rzut oka widać rożnicę w najważniejszym ze składników. Nie spodziewałam się tak grubych i wielkich kawałów mięsa. Niskiej jakości, tak, przyzwyczaiłam się do tego. Niestety. Jednak, kiedy weźmiemy pod uwagę samą ideę shabu shabu, to że mięso po dwóch, trzech zamieszaniach w bulionie powinno być gotowe do zjedzenia, to widać, że komuś się mocno nie chciało. Nie widzę innego wytłumaczenia. Jak robisz knajpę z czymś, co nazywa się spaghetti, to nie podajesz penne. Jak robisz knajpę shabu shabu, to daj ludziom to, co reklamujesz, a nie "wariację na temat", całkowicie różniącą się od pierwowzoru. Albo nazwij lokal inaczej.
Co do smaku - nie jest źle. Wietnamski słodkawo-kwaskowy wywar był poprawny, wegetariański zdecydowanie za słony; gotowały się tak samo długo i w tej samej temperaturze. Marchewki pokrojone zdecydowanie zbyt grubo i nierówno (do tego niektóre kawałki ucięte za blisko natki), gotowały się bardzo długo. Na prawdę bardzo długo. Shiitake to dla mnie zawsze zagadka, bo wszyscy używają suszonych. Aż się nie chce wierzyć, że w tak dużym mieście jak Warszawa nie da się ich dostać świeżych. No, przynajmniej ja ich nigdzie takich nie widziałam. Bok choy mogła być podzielona na łodygi i liście, bo tak zdecydowanie łatwiej ją przyrządzić (to akurat bardziej moja preferencja, niż poważny zarzut). Szpinak był jednak trochę za twardy, makaron w porządku, chociaż wolałabym domowy udon, kiełki bardzo ładne. Bardzo pozytywnie zapisał się w mojej pamięci tamaryndowy dip, przepyszny. Szkoda, że nie dostaliśmy miseczki ryżu "w zestawie". To drobna rzecz, ale ważna przy daniach tego typu.
No i zupka, na którą czekałam, gotowa!
Co ciekawe, najbardziej pozytywnie w mojej pamięci zapisały się... pierożki. Zamówiliśmy z lubym po zestawiku trzech maciupkich drożdżowych i z cienkiego ciasta ryżowego, o ile mnie pamięć nie myli. Cienkie są mniej niż przeciętne, ale te bułeczki na parze! Porcja na jeden-dwa kęsy,a le ile smaku! W środku chyba garam masala, fantastycznie współgrająca ze słodkawym mięsem, wspaniałe! Świetne na deser, jeśli nie przepada się za słodyczami.
Podsumowując: poszłam na shabu shabu, dostalam hot pot. Niezły, ale jednak mnie rozczarował. Można było zrobić to dużo lepiej.
ul. Mokotowska 27, 00-560 Warszawa
Wizyta: 06.10.2012
Koszt: 50zł na dwie osoby. Równiutko. [Ale nie zamówiliśmy nic do picia.]
Ocena: 28/50
- wygląd: zewnętrzny 4/6, czystość 4/6 [smugi na kontuarze i stolikach, opakowania z naczyniami z Ikei na widoku], wystrój 3/6 [dość pusto i nudno]
- obsługę: menu 3/6 [świetny pomysł, bardzo słabe wykonanie], profesjonalizm 3/6 [gdyby nie wtopa z zawartością talerzyków, byłoby więcej],
- jedzenie: prezentację 3/6, smak 7/12, adekwatność nazwy 1/2