sobota, 15 września 2012

Jak nie zaczynać pracy w gastronomii, część pierwsza

Przede wszystkim i na początku - czym ten post nie jest i nie ma być. 

Nie jest zemstą, ani wyżyciem się za to, jak mnie traktowano [No, może troszeczkę, tak w ramach doraźnej psychoterapii]. Nie jest czarnym PR, choć komplementów w nim nie będzie wiele. W założeniu, to podsumowanie moich doświadczeń. Kilku kroków, które były fałszywe i tych postawionych pewnie. Zacznijmy zatem tam, gdzie naturalnym torem pojawia się opowieść.

Szukałam pracy jakiś czas. Przy wyborze ofert wyszłam z założenia, że najlepiej jeśli pierwszeństwo będą miały te, które mają coś wspólnego z tym, co lubię. Odpowiedzi nie było wiele, więc w pewnym momencie byłam zdecydowana wziąć cokolwiek. Tak właśnie wylądowałam na zmywaku.

Zasadniczo nie mam nic przeciwko pracy fizycznej i nie angażującej zbytnio umysłu. Miło wspominam kilka miesięcy spędzonych w szklarni, zresztą nawet komputer z którego piszę został kupiony za pieniądze zarobione na polu kapusty. Pomyślałam sobie - pieniądz nie śmierdzi, zmywak nie może być straszny, grunt to zacząć pracę, a potem można awansować. Kto wie, może i na managera?

Naiwne? Trochę, zapewne.

Jestem idealistką i czasami to trudniejsze, niż może się wydawać.

Zaczęłam pracę w "hipsterskiej" knajpce na Powiślu, na tyłach Uniwersytetu. Piękna okolica. Załoga to sami młodzi ludzie; najstarsi byli właściciele - po trzydziestce. W karcie wina, przekąski słodkie i wytrawne, desery. Czysty, jasny minimalistyczny wystrój i wielkie parcie na sukces. Jeszcze przed otwarciem wywiady, sesje, wizyta "tej sławnej" blogerki, o której słyszałam pierwszy raz w życiu [wiem, wiem, nie ma się czym chwalić]. Później "wydarzenia" na Facebook'u, artykuły w prasie i internecie... Knajpa na poziomie.

Pierwszego dnia, po kluczeniu wśród podobnych adresów, dotarłam jakoś na rozmowę kwalifikacyjną. Wrażenia - fantastyczne. Niemal wszyscy mili, uśmiechnięci, odprężeni. Dwie godziny próbne, żeby odnaleźć się na trzech metrach kwadratowych korytarzo-zmywaka i już byłam umówiona do pracy na następny dzień. Od dziewiątej do dwudziestej pierwszej. W praktyce, od dziewiątej do dwudziestej trzeciej, obijając się co chwila o drugą pomoc kuchenną i patrząc w sufit na lub dla odmiany walcząc z natłokiem naczyń po łokcie. Na szczęście managerka wpadła na to, że dwie osoby jednocześnie to chyba za dużo jak na ten metraż, więc kolejnego dnia zaczęły się zmiany "według zapotrzebowania". Innymi słowy miałam przychodzić wtedy, kiedy pracy byłoby za dużo dla jednej osoby (nigdy, tak na prawdę), albo kiedy zmienniczka nie mogła. Biorąc pod uwagę, że pensja miała być wyliczona z przepracowanych godzin, nie wyglądało to różowo.

Co do pensji - mimo codziennych pytań, nie zobaczyłam umowy. Najpierw słyszałam "jutro", następnie "proszę podać dane, to przyniosę", a ostatecznie "piszemy umowę na koniec miesiąca na podstawie wypracowanych godzin". Dla niezorientowanych - pracuj na czarno, łosiu, może cię zbytnio nie orżniemy.  

Sama praca nie była szczerze mówiąc ciężka ani wymagająca. Wyciąganie naczyń ze zmywarki, układanie ich, pomoc przy obieraniu, nalewaniu, wyciskaniu, pieczeniu, ubijaniu i tak dalej też nie należy do rzeczy przerażających. Najgorsi byli ludzie i warunki pracy. Moja przygoda zaczęła się i skończyła w lipcu, a że tegoroczne temperatury należały raczej do wyższych niż niższych, a w pomieszczeniu nie było wentylacji to wyobraź sobie, drogi czytelniku, jak miło stało się po dwanaście godzin. Dodatkowo ciągle pracująca wyparzarka oprócz temperatury dodawała również wilgotności, za plecami oprócz regału na naczynia miałam śmietnik i przejście z sali do kuchni i składziku, potem nawet regał zniknął na rzecz kilku kartonów [sic!]. 

Najgorsi byli ludzie. 

Część faktycznie sympatyczna - dwoje czy troje kelnerów, sue-chef... Reszta traktowała mnie w najlepszym razie jak powietrze. Nie chodzi i o to, że chcę być chwalona i wielbiona.  Jednak szarpie mi nerwy, kiedy po przepracowanej w ścisku i tłoku czternastogodzinnej zmianie, trzy godziny po planowym fajrancie zmywam na prawdę brudną podłogę, a cała reszta załogi siedzi przy stoliku, rozdziela napiwki i popija wino. Dopóki nie wspomniałam, na jakim kierunku studiów byłam nie miałam prawa wtrącić niczego do rozmowy podczas pracy. Poza tym, okazało się, że nie mogę też zorganizować sobie miejsca pracy tak, żeby było czyste i ergonomiczne, bo przeszkadza to mojej dublerce. Nota bene, poskarżyła się na mnie szefowej kuchni, w wyniku czego dostałam burę za to, że zwróciłam jej uwagę na nieefektywną pracę. 

To co było w kuchni... 

Nie ma czego zgłaszać do sanepidu, jak się okazuje wszędzie warzywa i owoce stoją na ziemi i w przejściach, podobnie jak naczynia i inny sprzęt. Wykorzystuje się lekko nadpsute produkty, croissanty są odgrzewane, a ręcznie robione lody składają się z mleka i magicznego proszku, ze szczyptą barwnika z puszki. Polane równie sztuczną gotową kuwerturą. Wino przechowywane w temperaturze, która mnie zdziwiła niepomiernie [a wcale nie jestem znawcą], na szczęście udało mi się wyperswadować managerce przeniesienie go do jeszcze cieplejszego magazynku. 

Po wyjątkowo ciężkim dniu zasłabłam, po czym napisałam maila, że nie jestem w stanie znowu przyjść na pół dnia. I już nigdy nie przyjdę. 

Hmm, to dopiero połowa...



Następna część jednak w osobnym poście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mikser Kulinarny

Mikser Kulinarny - przepisy kulinarne i wyszukiwarka przepisów

Durszlak

Durszlak.pl