Po długiej przerwie nadarzyła się okazja ponownych odwiedzin 77 Sushi. Słoneczne, czwartkowe popołudnie tuż po porze obiadowej wydało mi się idealne, żeby w spokoju i dobrym tempie rozkoszować się japońskimi specjałami w jednej z moich ulubionych restauracji.
Faktycznie, kiedy otworzyłam drzwi, okazało się, że na sali jest
tylko jeden gość. Przedefilowałam do ostatniego stolika pod jedynym
oknem wychodzącym na podwórze, na miejsce, którego do tej pory nie
miałam okazji zajmować. Przy okazji pozdrowiłam stojącego na straży
kuchni kelnera, który ku mojemu zdziwieniu i niepomiernemu szczęściu
wreszcie powitał mnie w lokalu. Przez chwilę bałam się, że zamiast
kapelusza do ochrony przed słońcem założyłam czapkę-niewidkę! Z okna
roztaczał się inspirujący widok na wewnętrzne podwórze, zaplecze
piekarni i przelatujące tłuste gołębie. Z drugiej strony, za balustradą
schodów prowadzących do piwnicznej sali stało dziecięce krzesełko z
fantazyjnie upozowanymi naręczami szarych, papierowych toreb, zapewne do
pakowania jedzenia na wynos. Po przeciwnej stronie schodów powoli
umierały ikeowskie bambusy.
Wystrój prawie nie zmienił się od mojej ostatniej wizyty. Nowym
akcentem jest świeża szata graficzna menu i podkładek. Żal mi
beżowo-czarnego motywu z karpiami pod talerzem, jednak karta ma
przeogromną zaletę - widać wszystko. Każdej pozycji towarzyszy zdjęcie
ilustrujące, co powinniśmy dostać, więc mamy świetny odnośnik, jeśli
przypadkiem nie spodoba nam się zamówienie. Niestety, jedynie na
podkładce umieszczona jest informacja o promocjach. Biorąc pod uwagę, że
część planszy zasłania zastawa, jest to zdecydowanie chybiony ruch.
"Dzięki" temu, że pałeczki i serwetka szczelnie zasłaniały promocję na
nihonshu [sake, według polskiej nomenklatury], zamówiłam do picia "wino"
śliwkowe. W menu są "wina" śliwkowe i morelowe
(Choya Plum i Umeshu Classic). Kelner, zapytany, czym różni się w smaku
jeden alkohol od drugiego, nie potrafił powiedzieć absolutnie nic rzeczowego. Tu ważna dygresja. W
rzeczywistości to nie wino, ale coś zbliżonego do naszej nalewki. Ume ma
różne tłumaczenia, dlatego czasem chowa się pod nazwą plum, czyli
śliwka, a innym razem apricot - morela. Tak naprawdę, oba alkohole z
karty to ten sam produkt, tylko od innego producenta. Kolejnym
mankamentem są wpadki językowe: lustrzane odbicie kanji, zły zapis słów w
katakanie (np. kalifornia).
Niezależnie od nazwy, na przyniesienie napoju musiałam poczekać
kilka ładnych minut. Przypominam, że lokal był praktycznie pusty, a na
dworze ciepło. Zamówiłam tradycyjnie "All you can eat", zatem na
pierwszy ogień dostałam misoshiru. Rozczarowała mnie rezygnacja z
sałatki jako dodatkowej przystawki. Ponadto, kolejny raz w tym lokalu nie dostałam
oshibori (ręczniczka do wytarcia dłoni), co przy jedzeniu dopuszczającym
użycie dłoni jest naganne.
Zupa była lekko przesolona, z ogromną ilością wakame (a może to
takie połączenie z sałatką?), podana w sympatycznym, ceramicznym
naczynku. Wyglądała świetnie, ale brzeg miseczki, zawinięty do środka,
utrudniał wypicie zawartości. Z kolei łyżka była ozdobiona sklepową
nalepką z kodem, na szczęście została w przepisowym czasie wymieniona.
Najładniejsze, specjalnie do zdjęcia!
Następnie przyszedł czas na bufet. Z promocji skorzystałam tylko ja z
towarzyszem, więc cały półmisek sushi był przeznaczony do użytku tylko
dwóch osób. Z jednej strony były góry gari (co najmniej o połowę za
dużo), malutka kostka wasabi z proszku (odpowiednia na dwie osoby), sześć nigiri
parami: łosoś, ryba maślana oraz krewetka, a jako główny punkt programu
kilka rodzajów niechlujnie zwiniętych maki. Nigiri poprawne - łosoś w
Polsce zawsze się broni, ryba maślana przez proporcje smaku do ilości tłuszczu również. Najsłabsza była krewetka,
za twarda i bez wyrazu. Uramaki i futomaki zdominowały paluszki
niby-krabowe [surimi, które składa się głównie z farbowanych ryb].
Hosomaki z tuńczykiem i futomaki z łososiem były niezłe, cała reszta
fatalnie wyważona smakowo i niemal nie do rozróżnienia między sobą.
Całkowicie nie rozumiem, dlaczego nie było nigiri z omletem (klasyka,
tania i prawie zawsze smaczna). Jak zwykle na koniec były wyśmienite
lody. Od obsługi wyciągnęłam, jakiej są firmy: stara, dobra, polska
marka.
Wizytę oceniam jako średnio udaną. Niedoświadczony kelner nie zdążył
nauczyć się karty, zamiast podawać, wyciągał się nad stołem. Sushi
podane za ciepłe, zyskało odrobinę na smaku, dopiero kiedy "ochłonęło"
kilka minut na półmisku.
Poza tym odniosłam wrażenie, że przeszkadzamy obsłudze
przygotowującej właśnie coś w piwnicznej części restauracji, menadżerce
prowadzącej wstępną rozmowę kwalifikacyjną obok mojego stolika,
kelnerowi odbierającemu telefon.
Zawiodłam się na tyle, że już nikomu nie polecę wizyty w 77 Sushi -
po prostu nie wiem, czego mógłby się spodziewać. Sama też dwa razy się
zastanowię, czy jeszcze tam wrócę.
Szkoda.
Wizyta: 26 kwietnia 2012
Koszt: ok. 120zł na dwie osoby. Nieźle, zważywszy na to, że zjedliśmy ponad pięćdziesiąt kawałków sushi. Do tego woda i umeshu.
Ocena: 29/50
- wygląd: zewnętrzny 4/6 [niemal całkowicie przeszklony front], czystość 4/6 [brak kurzu na parapecie, ale te papierowe torebki na krześle...], wystrój 3/6
- obsługa: menu 3/6 [jednak chaos z prezentacją promocji i błędy], profesjonalizm 3/6 [kelner chyba się starał, mimo wszystko]
- jedzenie: prezentacja 3/6, smak 7/12, *[2]
I niech mi ktoś wyjaśni co oznacza "5zł dopłaty za każdy pozostawiony kawałek sushi"?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz