poniedziałek, 11 czerwca 2012

Post Office Cafe. Śniadaniowo [29/50]

Dawno, dawno temu...



Poznaniacy zajmowali się bałwochwalczym witaniem jakiegoś pucharka, a ja wybrałam się na późne śniadanie. ;) Jak możecie się domyślić nie przepadam za piłką nożną. No, gwoli ścisłości lubię jako aktywność i sport na szczeblu lokalnym, ale niekoniecznie jako masową imprezę. Ale to temat do pogawędki na kiedy indziej.

W tamtą sobotę zachęcona dodatkowo ułanami jak malowanymi przed średniowiecznymi kamieniczkami,  zaciągnęłam Lubego na lunch do Post Office Cafe. Wszystkie siedzenia pod arkadami były niestety zajęte, więc usiedliśmy w środku. Świetna decyzja zważywszy na upał - grube mury zapewniają przyjemny chłodek, ale nie zimno. Duży plus.

Wybieranie miejsca miało atmosferę czeskiego filmu. Zwiedziliśmy piwnicę i obie sale na parterze, śledzeni niedyskretnie przez kelnerkę niemowę. W domu, ze strony internetowej POC dowiedziałam się że dół jest dla palących, więc tym bardziej cieszę się, że znalazł się w końcu niezły stolik przy oknie. 

Zamówiłam gyozymisoshiru set, i do tego piwo. W karcie są dwa rozmiary, więc lekko mnie zaskoczyło, kiedy bez mrugnięcia kelnerka zniknęła, po czym wróciła z największym. Oj niedoczekanie! Poprosiłam o mniejszy kufel, szybko go dostałam, ale trzeba było pilnować obsługi aż do końca - na rachunku znów pojawiło się duże piwo. Żółta kartka. Lekki niesmak pozostał. 

Czeski film trwał dalej. Z głośników płynęły smutne przeboje jakiegoś komercyjnego radia, stolik opodal zasiedlili Anglicy i wypełnili pomieszczenie wesołą rozmową na temat zamówionego english breakfast. Frappuccino Lubego było bardziej jak frappe - jestem przyzwyczajona do Starbucksowego orginału o konsystencji granity. 

Kilka minut po przyniesieniu napojów odwiedziła nas ponownie kelnerka - z pustymi rękoma i oświadczeniem, że miso się skończyło, bo kucharze zapomnieli zamówić.  Żółta kartka. Szybka zamiana na sałatkę lyońską załatwiła jednak sprawę i w całkiem przepisowym czasie cieszyłam się dziełkiem widocznym poniżej. 



Luby zaordynował sobie śniadanie wegetariańskie.

Było świetnie. Nie komentuję talerza Lubego, bo mu smakowało, więc nic mi do tego. Ale skubnęłam trochę i niby fajnie, ale jałowo... Moja sałatka bardzo hojnie obsypana podsmażonym boczkiem, z perfekcyjnie ugotowanym jajkiem w koszulce miała tylko dwa mankamenty. Po pierwsze - brak grzanek, notuję tylko pro forma, bo za nimi raczej nie przepadam, a pieczywo jak widać było. Ubolewam jedynie nad tym, że upieczono mrożony gotowiec, a nie zrobiono własnoręcznie bułeczki. Roboty na kwadrans, a radości i smaku o ile więcej! Po drugie - dressing nie był musztardowy. Octowy zdecydowanie! Gdyby tylko dopracować proporcje: zmniejszyć ilość kwasu, dolać oliwy i musztardy, byłoby absolutnie genialnie. Taka sałatka jest idealna na lunch, razem z dwiema bułeczkami zdrowo i smacznie wypełnia żołądek.


Po zielonym mieliśmy niezłą chwilę na kontemplowanie talerzy przy akompaniamencie głośnych rozmów personelu. Dość żenująca treść. Nie chciałam tego słyszeć.

Wreszcie pojawiły się gyozy

Zamówiłam wcześniej orientalne śniadanie nie bez kozery. POC jest chyba jedynym miejscem w Poznaniu, które "przytuliło" domową wersję kuchni Japonii. Wcześniej jadłam tam okonomiyaki, fachowo utopione w sosie i majonezie. Wobec pierogów żywiłam wielkie nadzieje.

Dostałam to:





 Dość powiedzieć, zawiodłam się sromotnie. Oto dlaczego, w punktach trzech:
  1. Farsz. Mięso, mięso, mięso. Coś tam jeszcze było, jak widać, ale wierzcie mi, nie było tego czuć. Ani imbiru, ani czosnku, ani kapusty. samo mięso też bezsmakowe, nie mam pojęcia jak to osiągnięto. Mrożenie? Jak widać nadzienie nie zespoliło się z ciastem, było go za mało i za suche, nie miało szansy osiągnąć tak pożądanej w gyozach soczystości. No jak tak można? :<
  2. Ciasto. Grube. Twarde. Tłuste. Ble.I brak falbanki, a przez to kształt nie ten. I spód nie był chrupiący.
  3. Dip.Na zdjęciu widać gruby film żółtego oleju. Zazwyczaj to mieszanina sosu sojowego, oleju chilli i octu ryżowego. W smaku czuć bylo sam olej, bynajmniej nie ostry. Jeśli był z chilli to świetnie się maskował. Może ninja?   

Na dodatek rozłożenie pierogów z dala od siebie spowodowało, że bardzo szybko straciły ciepło. Zazwyczaj są posklejane w rządkach lub okręgach, zdjęte prosto z patelni podawane do stołu. 
Za gyozy czerwona kartka.


Post Office Cafe może być niezłym miejscem na lunch czy lekką kolację. Nie polecam japońskich dań, dopóki kucharz nie nauczy się ich robić. Mimo wszystko jest nadzieja.


Post Office Cafe
ul. Stary Rynek 25/29, 61-772 Poznań
Wizyta:  28.04.2012
Koszt: ok. 50zł dwie osoby Sałatki po kilkanaście złotych. Uwaga na promocje - obsługa o nich milczy, a warto zapytać.
Ocena: 29/50 Gdyby nie gyozy byłoby 33/50...
  • wygląd: zewnętrzny 6/6, czystość 3/6, wystrój 2/6 [Przydałoby się odświeżyć to i owo. Tęskno gwoździom w ścianach do zdjęć z Japonii na dodatek.]
  • obsługa: menu 4/6, profesjonalizm 2/6 [Nawet wczorajszy makijaż nie przeszkadza mi aż tak, jak źle nabity rachunek]
  • jedzenie: prezentacja 4/6, smak 6/12[sałatka 10, pierogi 2], *[2/2]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mikser Kulinarny

Mikser Kulinarny - przepisy kulinarne i wyszukiwarka przepisów

Durszlak

Durszlak.pl